CZACKI w anegdocie 1931-1939 (tekst archiwalny)

„KLASA CHODZI PO KLASIE I NIE ZWRACA UWAGI NA MOJE UWAGI”

Nie będę pisał historii Gimnazjum i Liceum imienia Tadeusza Czackiego. Nie chcę też pisać pamiętnika z okresu mojego ośmioletniego w nim pobytu, ale początki opiszę. Opiszę też epizody, tkwiące gdzieś na skraju mojej pamięci, ubarwiające ówczesne życie szkolne.

Gimnazjum i Liceum im. T. Czackiego były znakomitą szkołą, mocno osadzoną w dziewiętnasto- i dwudziesto-wiecznej tradycji, szerzenia wiedzy i wpajania patriotyzmu. I to nie przez wielkie pompatyczne słowa lecz stałą mrówczą pracę doskonałego grona pedagogicznego i zainspirowanej przez nie młodzieży. Nasi pedagodzy byli ludźmi ogromnej wiedzy. Można tu wymienić:
polonistę prof. Ratyńskiego – powojennego lektora Uniwersytetu Jagiellońskiego,
fizyka prof. Karpowicza – docenta Politechniki Warszawskiej (czwórkowi uczniowie byli zwalniani na Politechnice z egzaminu wstępnego z fizyki),
chemika erudytę prof. Harabaszewskiego,
matematyka olbrzymiej wiedzy przekazywanej nieco zdolniejszym uczniom na poziomie politechnicznym (z niezdolnymi było trochę gorzej) – prof. Sobolewskiego,
olbrzymiej wiedzy, lecz wiecznie roztrzepanego przyrodnika i geografa prof. Kociejowskiego,
trochę lewicującego historyka, sączącego w nas patriotyzm przez konieczność rozwoju ekonomicznego Polski – prof. Radziwonowicza,
niezrównanego w swej wiedzy przyrodniczej i zdolności pedagogicznej prof. Gęborka.
Można by wymieniać wielu. Lecz nie mogę nie wspomnieć swego pierwszego matematyka prof. Józefa Prokoffa
Pierwszym naszym wychowawcą był matematyk prof. Józef Prokoff. Jego znaczącą cechą było wielkie zdyscyplinowanie. I to w zakresie….
Muszę też wspomnieć wieloletniego naszego wychowawcę prof. Procherę, który fantastycznie wprowadzał nas w dorosłe życie przez cudowne zrozumienie nas młodych i uczenie nas rozumienia świata dorosłych i wprowadzania nas do tego świata.
Ci Profesorowie, których bardzo ceniliśmy, mieli także swoje słabostki. O tym chcę w formie anegdotycznej napisać.

W czerwcu 1931 r. przyszedłem do domu ze świadectwem ukończenia czwartego oddziału szkoły powszechnej na ulicy Drewnianej. Akurat u ojca zebrał się Zarząd Spółdzielni Mieszkaniowej „Osiedle Artystów Plastyków”, a było to przy ulicy Filtrowej 83. Moje świadectwo szkolne z satysfakcjonującymi mnie stopniami (dziś byłoby ozdobione czerwonym paskiem) znalazło się na wokandzie, czyli w rękach Członków Zarządu. Jednogłośnie podjęto uchwałę, że powinienem kontynuować naukę w gimnazjum. Profesor Tadeusz Dąbrowski, mieszkaniec naszego domu i Członek Zarządu, uściślił uchwałę wnioskiem, że powinienem chodzić do państwowego gimnazjum imienia Tadeusza Czackiego na Kapucyńskiej, gdzie prowadził lekcje rysunku (wcześniej ukończył był Akademię Sztuk Pięknych, i w pracowni tkaniny artystycznej mego Ojca wykonywał swoje dzieła). Sprawa była trochę spóźniona, gdyż termin przyjmowania podań dawno minął, a za dwa dni zaczynały się egzaminy. Nim zebranie się skończyło, podanie z załącznikami było gotowe, a profesor Tadeusz Dąbrowski miał je w kieszeni i oświadczył, że zrobi, co będzie mógł. Za dwa dni w klasie na Kapucyńskiej trudziłem się wśród czterdziestki łaknących wiedzy. Nawet nie zdążyłem się denerwować, zresztą pomysł taki nie przyszedł mi do głowy. Kandydatów starczyło na sześć klas. Konkurencja była jeden do sześciu. Ja nie zauważyłem trudności w tematach egzaminacyjnych, a ponieważ jako syn pracownika państwowego miałem pierwszeństwo wśród równych (a obecność profesora Dąbrowskiego w radzie pedagogicznej na pewno nie przeszkadzała), dziś noszę zaszczytne miano „wychowanka Czackiego”.

Pierwszego września 1931 r. maszerowałem w kolumnie ośmiu klas z Kapucyńskiej do kościoła Wizytek na nabożeństwo inauguracyjne. Pierwsza klasa zamykała pochód przy okazji wszystkich uroczystości szkolnych i państwowych. Ze względu na mały wzrost maszerowałem w ostatniej czwórce pierwszej klasy, a więc całej kolumny szkolnej. I to przez trzy lata. Dzięki reformie Jędrzejowiczowskiej (zmiana systemu szkół średnich) „powtarzałem” trzy lata pierwszą i trzy lata drugą klasę gimnazjum i liceum Czackiego (za każdym razem na wyższym poziomie).
W 1931 r. w 8-mio letnim gimnazjum moim pierwszym wychowawcą czterdziestu-czterech dziesięciolatków świeżo upierzonych pierwszoklasistów był prof. Józef Prokoff.

Przestronny gmach szkolny w stylu klasycystycznym zamykał prostopadłym do osi ulicy frontonem ślepą, krętą ulicę Kapucyńską. Po lewej stronie stał, do dziś istniejący, gmach Hipoteki, po prawej komisariat policji na Daniłowiczowskiej, zwany tak ze względu na drugi jego fronton od tej ulicy (a wszystko to w rejonie obecnej nowej lokalizacji trasy WZ i pomnika „Nike”). Dojście do szkoły było kłopotliwe. Część uczniów dochodzących lub dojeżdżających od północy miasta miała wprawdzie daleko od przystanku na Krakowskim Przedmieściu róg Miodowej, ale nie stwarzało to problemu. Natomiast od strony Placu Teatralnego, Bielańskiej, Senatorskiej, czyli od strony południowej i zachodniej właściwie nie było dojścia. Szkoła miała na tyłach gmachu dwa boiska i ogródek botaniczny profesora Kociejowskiego, oddzielone wysokim ceglanym murem od ulicy Hipotecznej. Od tej strony były trzy możliwości wejścia, wszystkie nam obrzydzano. W murze szkolnych boisk od strony Hipotecznej był prześwit zamykany stalową „furtką”, otwieraną tylko przed ósmą na piętnaście minut. Spóźnienie się o kilkanaście sekund powodowało konieczność dwukilometrowego obejścia zabudowy ulic. Podobna furtka była w ogrodzeniu Hipoteki, ale też otwierana na kilkanaście minut przed początkiem i na zakończenie pracy urzędników. Tu byliśmy od czasu do czasu przepędzani przez cerbera Hipoteki. Trzecie przejście było wąskimi korytarzami przez trzy oficyny komisariatu policji. To było główne przejście po lekcjach oraz dla spóźnialskich rano. Ale przechodzących tędy uczniów było około stu pięćdziesięciu. Denerwowało to szefów komisariatu. Często zakazywali tej drogi. Raz, a było to w 1937 roku, gdy grupa około dziesięciu uczniów przechodziła przez kolejne podwórko komisariatu, wyskoczył jakiś policyjny porucznik (starszy aspirant lub komisarz) i zaczął zawracać przechodzących. Mało skutecznie. Zdenerwowany wyciągnął szablę i płazował niesfornych. Cofnęli się, a kolega z mojej klasy, Władek Stankiewicz znalazł się za porucznikiem. Gdy ten uniósł szablę do góry, Władek szarpnął ją i wyrwał z rąk. Porucznik zbaraniał i ledwie dał sobie szablę wetknąć do ręki. Uczniowie uciekli. Po kilku dniach poszukiwań porucznik trafił na winnego i zaczął Władka wzywać na przesłuchania i grozić konsekwencjami. Wreszcie dowiedział się o tym ojciec Władka, major Wojska Polskiego. Odbył w komisariacie z porucznikiem osobistą rozmowę na temat tego że dał się rozbroić. Zakończyło to sprawę.

Kłopoty z dojściem do szkoły były przyczyną obaw o punktualność. A dyrektor Sopoćko był pod tym względem bardzo rygorystyczny. Dokładnie o godzinie ósmej, woźny pan Franio donośnym mosiężnym dzwonem dawał sygnał do zbiórki w hallu na I piętrze na przedlekcyjną modlitwę i komunikaty dyrektora. Sam pan Franio stawał w przejściu z szatni i zbierał dzienniczki, w których sekretarka wpisywała uwagi o spóźnieniu. Któregoś dnia przyszedł do naszej klasy dyrektor Sopoćko na godzinę wychowawczą i ostro upomniał Czesia Danowskiego (tego, który uratował sztandar szkolny z pożaru szkoły we wrześniu 1939 roku): „Mieszkasz po drugiej stronie ulicy i już drugi raz w tym miesiącu spóźniasz się do szkoły”. Po wyjściu dyrektora Czesio żalił się wychowawcy profesorowi Procherze: „To niesprawiedliwe, Stefek mieszka na Królewskiej, może biegiem przez ogród Saski i Bielańską nadrobić nawet pięć minut, a ja przez szerokość ulicy najwyżej pięć sekund”.
Jak już wspomniałem od strony Hipotecznej było boisko i ogródek botaniczny oddzielone od ulicy trzymetrowym ceglanym murem. Po lekcjach bardzo chętnie graliśmy na boisku w piłkę nożną. Gra ta była w szkole niemile widziana, a na lekcji gimnastyki nie stosowana. Nie można też było należeć do piłkarskich klubów sportowych. A my piłkę nożną lubiliśmy tak samo, jak dzisiejsza młodzież. Pan Franio czasami przepędzał nas z boiska. Dyrektor Sopoćko mieszkał na drugim piętrze w oficynie i kiedyś wypatrzyliśmy go w oknie za firanką. Ale po godzinach lekcyjnych udawał, że nas nie widzi. Grywaliśmy więc w „nogę”. Nierzadko zdarzało się, że piłka przeleciała przez trzymetrowy mur. Wtedy stawaliśmy pod nim i wołaliśmy błagalnie „piłeczkę” … , „piłeczkę”… I piłka zawsze wracała choć nie widzieliśmy, kto się z drugiej strony muru nad piłką i nad nami zlitował.
Gorzej było, gdy piłka wylądowała w ogródku botanicznym. Gdy był w nim profesor Kociejowski, bezwzględnie konfiskował piłkę. Wtedy jedynym ratunkiem był gimnastyk profesor Julian Tyszko. Na naszą prośbę dawał się namówić na odzyskanie piłki, jako własności szkolnej. Był wtedy dla nas przykry, ale piłkę zwracał.

Mimo incydentów z piłką, profesor Kociejowski był przez nas darzony wyrozumiałą sympatią – „Kociej” królował w ogródku i w pracowni przyrodniczej. Uczył też geografii. Był człowiekiem ogromnej wiedzy i wielkiej pracowitości. Ale był też najbardziej roztrzepanym z grona pedagogicznego. Na lekcji nie dawał sobie rady z uczniami. Ale miał pomysły. Zapamiętanie nazwisk uczniów nie mieściło się w jego zainteresowaniach. Ułatwił sobie życie. Miał w notesie spis uczniów i obok rysunek układu ławek w klasie z nazwiskami uczniów w ławkach. Bywałem autorem tego szkicu. W 1935 r. chodził do mojej klasy Skrzypczak. Nie pamiętam, czy ze względu na warunki finansowe czy mierne stopnie, w marcu przerwał naukę.
Lekcje składały się z wykładu i przepytywań. Profesor Kociejowski szukał na liście w notesie kogo powinien pytać i wywoływał do odpowiedzi. Często z oburzeniem i z wyraźnym zmartwieniem stwierdzał: „siadaj, dwóję masz”. Delikwent spuszczał głowę i wracał do
ławki,ale nie swojej.
Siadał na pustym miejscu po Skrzypczaku, a profesor wpisywał stopień według układu ławek. I tak to trwało do Rady Pedagogicznej, kończącej rok. Resztę usłyszałem od odwiedzającego mego Ojca profesora Dąbrowskiego „Bociana’. Wychowawca profesor Prochera zbierał od grona profesorskiego na podsumowującej rok Radzie Pedagogicznej stopnie poszczególnych uczniów naszej klasy i wspólnie debatowali kogo promować a kogo nie. Gdy dobrnęli do końca listy profesor Kociejowski był zdziwiony i stwierdził, że przecież ma jeszcze jednego ucznia, który ma: raz, dwa, trzy, cztery… trzynaście niedostatecznych. A to jest Skrzypczak. Hamowana szacunkiem wesołość była nie do opanowania a wiadomość, że Skrzypczak został skreślony z listy uczniów nie wyjaśniła roztargnionemu Profesorowi, ile trwało stawianie dwój nieobecnemu.

Wiele mieliśmy przykładów roztargnienia Profesora. Zdarzyło się, że profesor wyszedł ze szkoły w czasie wielkiej ulewy. Pod jedną pachą ściskał teczkę a pod drugą wielki parasol. Mój kolega Czesio Danowski wyszedł ze szkoły tuż za profesorem, dogonił go i rozpoczął grzeczną konwersację:
– Dzień dobry panu profesorowi.
– Dzień dobry.
– Ale mocno pada.
– Ano leje, zmokniemy, przydałby się parasol.
– To może go otworzymy.
– Co?
– Parasol.
– Dobrze by było.
Czesio wyciągnął parasol z pod pachy profesora i otworzył go.
– O jak to dobrze, idę na posiedzenie na Uniwersytet.
– Do widzenia panu profesorowi, tu mieszkam (Czesio był pod swoim domem).
– Do widzenia, jutro ci oddam parasol.
– To parasol pana profesora…
W trzeciej klasie zrobiłem na robotach etażerkę. Profesor Kociejowski założył w niej hodowlę jedwabników w czym mu pomagałem. Były tam półki z gąsienicami karmionymi liśćmi morwy ze szkolnego ogródka, inne półki z kokonami. Miał profesor fantastyczną pamięć. „Rozmawiał” z poszczególnymi osobnikami, niemal „znał je po imieniu”. Orientował się kiedy przepoczwarzą się z gąsienicy w kokon i do już przygotowanej siatki z kokonu w motyla.


W pierwszej klasie gimnazjum nowego typu (czteroletniego) z łaski ministra Jędrzejewicza rozpoczęliśmy naukę łaciny. Metoda dydaktyczna świeżo upieczonego magistra naszego lacinnika, tak trafiła do mojej wyobraźni, że na jego lekcjach serdecznie się bawiłem przyswajając pierwsze elementy pięknej mowy Cicerona, a efekty tego były piątkowe. Szczęście trwało rok.
W następnym roku zjawił się wytrawny łacinnik, profesor Lechicki, który debiutował belferkę jeszcze w cesarsko królewskich szkołach (chyba w oficerskiej szkole wojskowej, miał podobno stopień pułkownika).
Efekt był piorunujący. Najpiękniejsze strofy: „illego qui fuerim tenerorum luzor amorom, quem legas, ut norras, accipe posteritas” (piszę z pamięci), recytowane przez nas z przytupem profesora, a szczególnie plusquam perfekty i peryfrastyki passywy i aktywy zobrzydziły mi przedmiot i ujawniły moją tępotę do języków. Męczyłem się jeszcze trzy lata Po każdej klasówce – „i tym razem napisanej poniżej wszelkiej krytyki” – odbierałem zeszyt z kupki tych „poniżej”. I tylko dzięki stopniom z matematyki, fizyki, biologii, i dużemu wkładowi pracy przebrnąłem ten okres. A przecież nasz łacinnik, profesor Lechicki był uroczym w swej bezradności człowiekiem. Słabo panował nad klasą, i niewiele ustępował pod tym względem profesorowi Kociejowskiemu. Do profesora Lechickiego cudownych powiedzeń należała zbitka pojęć, służąca do strofowania rozbrykanych nastolatków: „klasa chodzi po klasie i nie zwraca uwagi na moje uwagi”.


Profesor Lechicki był niewielkiego wzrostu i dlatego jego łysa głowa wydawała się nieproporcjonalnie duża. Na dodatek maleńkie binokle, które niemal rytmicznym ruchem wkładał na nos i zdejmował, jeszcze bardziej podkreślały wrażenie ogromu głowy. Nazywaliśmy łacinnika arbuzem. Był bardzo oburzony, gdy się o tym dowiedział. Zaczął nas mocno strofować za niefortunne jego zdaniem określenie. Siedziałem w pierwszej ławce i akurat moje oczy, ręce profesora, obrazujące domniemaną nieadekwatność naszego określenia i jego głowa znalazły się na jednej linii. A ręce profesora, obrazujące kulistość arbuza, z mojej perspektywy pięknie obejmowały – zaznaczały kulistość głowy profesora. Oczywiście profesor przekonał mnie o trafności naszego skojarzenia, a jego oburzenie stało się zabawnym.
Trzeba było upływu czasu by docenić skuteczność wysiłków wpojenia w nas nie tyle posługiwania się łaciną w mowie i piśmie, ile wczucia się w piękno uniwersalnego języka, w którym zapisane zostały początki i podstawy kultury europejskiej.
Dziękuję Ci Profesorze, za to, że nie całkiem baranieję, natykając się na powszechnie (coraz rzadziej) używane wersy i nie muszę udawać, że wiem, o co chodzi, gdy ktoś chwali się, że „Klio użyczyła mu swoich talentów”.


Pisałem już, że w święta państwowe i szkolne maszerowaliśmy kolumną, tarasując ruch na jezdniach Kapucyńskiej, Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia do kościoła Wizytek. Formował nas w kolumnę i prowadził profesor gimnastyki i komendant hufca przysposobienia wojskowego porucznik Julian Tyszko. Grono profesorskie towarzyszyło nam, prowadzone chodnikiem przez dyrektora Sopoćkę. W kościele przejmował nad nami opiekę cywilną i duchową ksiądz prefekt Franciszek Pyrzakowski. Misję swoją traktował on bardzo poważnie. Mimo, że z umiarkowanym zapałem uczestniczyliśmy w jego wysiłku ugruntowania w nas wiedzy o korzeniach kultury chrześcijańskiej, jemu zawdzięczamy dość dobre osadzenie nas w tej kulturze i w historii kościoła. Ksiądz prefekt kształtował naszą osobowość twardo egzekwując obowiązek uczestniczenia w szkolnej mszy świętej u Wizytek i nie dopuszczając możliwości wylegiwania się w niedzielę rano. Mimo że mieszkałem daleko od szkoły i kościoła, musiałem i w niedzielę jeździć przez pół miasta, by zdążyć na dziewiątą do Wizytek. Każda lekcja religii po niedzieli rozpoczynała się od odczytywania listy z pytaniem: – byłeś w kościele? Po tym był krótki wykład, czasem klasówka, przeważnie długie przepytywanie. Klasówki bywały ułatwione, gdyż jej tematy były od lat te same a używane podręczniki „od religii” kupowaliśmy od starszych kolegów z zeszłorocznymi „piątkowymi gotowcami”. Z odpowiedziami było różnie. Ale słynne były momenty „zapamiętania się” księdza w czasie przesłuchiwania pytanych. Bywało, że prefekt nagle tracił świadomość, słyszeliśmy tylko ciche dźwięki w rodzaju „dygo, dygo, dygo… ” i tak przez kilka minut. Nagle odzyskiwał świadomość i pytał ucznia: no i co więcej. Podobno ktoś z kolegów pytany z historii średniowiecza kościoła wyrecytował trzy razy „zdrowaś Maryja”, i po ocknięciu księdza stwierdził, że już wszystko powiedział. Dostał piątkę. Dziś podziwiam, że w takich momentach zachowywaliśmy się spokojnie.
Byli i tacy, którzy dostawali dwóję. Ksiądz się bardzo złościł i wołał wzburzony: „ośle jeden, dziecko moje!” Podobno któryś ze zbesztanych zapytał kiedyś: „Jeżeli ja osioł, (jestem dzieckiem księdza prefekta) to ksiądz kto?” Pamiętam jeden z epizodów marszu Krakowskim Przedmieściem szkolnej kolumny osiemdziesięciu czwórek poprzedzonej pocztem sztandarowym. Trochę to tarasowało ruch a
na syrenach jechał (kolumna – tylko dwa czy trzy samochody ochrony) odkrytą limuzyną Prezydent Ignacy Mościcki. Dzięki błyskawicznemu refleksowi padła komenda „baczność”, nasza szkolna kolumna stanęła na baczność frontem do przejeżdżającego Prezydenta a
chorąży pocztu, Antoś Mitraszewski oddał honory pochyleniem sztandaru. Na ręce dyrektora Sopocki przyszło za kilka dni z kancelarii Prezydenta podziękowanie i słowa uznania.


Był rok 1934. My trzynasto – czternastolatki pasjonowaliśmy się lotnictwem (niektórzy
radiem).Od dwóch lat przeżywaliśmy chwałę polskich skrzydeł w wygranych we Francji zawodach lotniczych wiosną 1932 roku. Kapitan Żwirko i inżynier Wigura zajęli pierwsze miejsce w zawodach lotniczych Challenge. Wiosną 1934 roku każdą chwilę wolną spędzaliśmy na obrzeżach lotniska na Polu Mokotowskim na obserwowaniu kolejnego oblatywania maszyn do zawodów lotniczych i Challenge, które organizowała Polska jako zwycięzca poprzednich (następnych – w 1936 nie było, gdyż Polska ze względów finansowych zrezygnowała z ich organizacji). O radości, nasze dwie załogi zajęły dwa pierwsze miejsca na samolotach polskiej konstrukcji RWD 8 (Rogalski, Wigura, Drzewiecki). Jak się można najlepiej cieszyć z takiego wielkiego zwycięstwa Polaków? Oczywiście naśladując zawody. Było grono zapaleńców, którzy sprawę traktowali poważnie. W szkole zorganizowano pracownię modelarską. Zdaje się, że miała sukcesy w zawodach międzyszkolnych, ale zajęcia modelarskie dwa razy w tygodniu nie satysfakcjonowały nas. My trzynasto – piętnastolatkowie byliśmy niecierpliwi. Sukcesem trzeba było żyć codziennie. Pomysłowość młodych jest nieograniczona a budynek szkolny przy dużej dozie naszej wyobraźni stwarzał doskonałe warunki do … organizowania „małego Challenge”. Środkową część dwukondygnacyjnego budynku stanowił hall na parterze i hall na piętrze, połączone z dwóch stron monumentalnymi, szerokimi, jednobiegowymi, marmurowymi schodami. Całość wsparta była na kolumnach. Dla nas były ważne poręcze odgradzające schody od hallu, poręcze z trzydziestocentymetrową gładką płaszczyzną, po której doskonale się zjeżdżało. Było to surowo zabronione i to skutecznie (w 1939 roku poręcze zostały zohydzone kołkami). Dla nas, zawodników, dwie poręcze schodów po obu stronach hallu były fantastycznymi pasami startowymi dla naszych papierowych szybowców. Szybowiec taki wycinało się z okładki zeszytu. Do kadłuba dorabiało się ślizgowe podwozie ze spinacza. Szybowiec z dobrze wyprofilowanymi skrzydłami i dobrze ustawionym statecznikiem poziomym i pionowym ustawiało się na szerokiej płaszczyźnie poręczy u szczytu schodów.
W ślizgu po pochyłości nabierał powietrza w skrzydła, a w jednej trzeciej lub połowie poręczy startował i szybował w dużej przestrzeni hallu. Pracowicie robiliśmy coraz nowe papierowe szybowce, mozolnie profilując skrzydła i stateczniki, regulując obciążenie podwozia ze spinacza lub drutu. Długo dyskutowaliśmy nad zależnościami kinetyki samolotów od tych działań, próbując ustalić jakieś prawidłowości, ustalić zasady mechaniki lotów. Rezultaty były niebanalne. Szybowce krążyły między kolumnami hallu. Współzawodniczyliśmy w długości lotu lub w akrobacjach samolocików. Było nas pięciu może sześciu mistrzów, śród których niekwestionowany prymat dzierżył Sławek Biskupski, najlepszy i najwierniejszy pasjonat lotnictwa, późniejszy szybownik i skoczek spadochronowy (Sławek ranny w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego, zginął w zbombardowanym szpitalu w dniu 30 VIII). Inni, których pamiętam, to Mioduszewski, Sobkowicz i Werner. Ja też byłem w ścisłej czołówce zawodników, ale moim głównym zajęciem było wytwarzanie coraz doskonalszych samolocików. Nasze zawody, które odbywały się głównie na dużych przerwach (przed reformą Jędrzejewicza wszystkie pauzy trwały 10 minut) i po lekcjach, obserwowała nas zawsze duża grupa kolegów ze starszych i młodszych klas. Bardzo często też obserwowało je dwóch, trzech profesorów. Nawet dyrektor Sopoćko zatrzymywał się, wychodząc z gabinetu i przyglądał się powietrznym ewolucjom szybowców. Raz przyłączył się do braw za wyjątkowo udany ślizg. Kiedy indziej nie zdążył się uchylić i maleńki szybowiec, po wyjątkowo długim ślizgu trafił go w głowę. Było to w rejonie gabinetu dyrektora, szybowiec musiał wykonać kilka ewolucji, by tam trafić.
Nasz zapał do lotnictwa nie skończył się na chłopięcej zabawie papierowymi szybowcami. Pilnie chodziliśmy do pracowni modelarskiej i pracowicie budowaliśmy bardziej profesjonalne modele. Było nam tego mało. W 1936 roku postanowiliśmy uwiecznić nasze doświadczenia i naszą wiedzę lotniczą powołując młodzieżowe pismo lotniczo -modelarskie „Ikar”. Komitet redakcyjny z Biskupskim, Mitraszewskim, Mioduszewskim, Wernerem i ze mną wydał w maju 1937 roku pierwszy numer „Ikara”. Na tym się skończyło. Na jesieni dyrektor Sopoćko wezwał Biskupskiego i mnie i namawiał do kontynuacji wydawniczej obiecując dofinansowanie. Skończyliśmy jednak gimnazjum a w liceum nie udało się skompletować redakcji.


Oprócz pasji lotniczej, która absorbowała nasze umysły, z zapałem oddawaliśmy się zajęciom, które rozładowywały naszą energię fizyczną.
Dwie godziny gimnastyki tygodniowo nie wpływały na naszą kondycję, ale były doskonałym przerywnikiem między lekcjami. Kondycji nabieraliśmy w lecie grając po lekcjach piłką w dwa ognie, w siatkówkę, lub jeżdżąc na rowerach, na których prawie codziennie „wypuszczaliśmy się” ze Sławkiem Biskupskim, Ziutkiem Pleszczyńskim, Władkiem Stankiewiczem. Nasza czwórka stanowiła stały zespół cyklistów, do którego dołączali inni. Jeździliśmy w pola między łany żyta daleko za miasto w okolice fortów dzisiejszej Racławickiej i nieistniejącego jeszcze lotniska na Okęciu lub ścieżkami gospodarstw za Opaczewską w stronę Włoch lub Raszyna.
Zimą szaleliśmy na łyżwach. Gdzie te czasy, w których w promieniu stu metrów od placu Narutowicza było sześć lub osiem ślizgawek. Często zbieraliśmy się w kilku u Jurka Grabiańskiego na Nowym Świecie, gdzie na dziedzińcach domów były cztery płatne ślizgawki. A sezon czynnych lodowisk trwał długo, na przykład w 1934 roku cztery miesiące – od dziewiętnastego listopada do siódmego marca. Gdzie te niegdysiejsze czasy, gdzie te dziesiątki ślizgawek w Warszawie urządzanych tylko z łaski aury. Gdzie te międzyszkolne zawody hokejowe, w których dopingowaliśmy Tadzia Płużańskiego, naszego bohatera meczu z „Mickiewiczem”! Gdzie te tory saneczkowe Agrikoli z mistrzem ślizgów Stasiem Jastrem! Tory były czynne całą zimę, obfitującą w śnieg od początku grudnia do końca lutego.
Zajęcia z gimnastyki prowadził profesor Tyszko, onże jako porucznik prowadził też przysposobienie wojskowe. Profesor był „zasadniczy” i trochę oschły. Miał powiedzenia, które nas denerwowały. Na gimnastyce obowiązywały granatowe spodenki, biała koszulka i pantofle na gumie. W przypadku ich braku nie pozwolił usprawiedliwić się ucinając krótko: „I znów się głupio tłumaczysz”. Ulubionym jego powiedzeniem, kwitującym często nasze wypowiedzi był zwrot: „Milcz, jak do mnie mówisz”. Stosunek nasz do porucznika był tylko poprawny, choć gimnastykę traktowaliśmy jako korzystny przerywnik a przysposobienie wojskowe jako potrzebę „patriotyczną” (słowa tego się nie wymieniało). Toteż gdy profesor w liceum parę razy zwrócił się do nas per „chłopcy” a odpowiedź nasza „chłopcy to u szewca” nie pomogła, obraziliśmy się na niego. Była tam jeszcze jakaś poważniejsza przyczyna tej obrazy, ale jej nie pamiętam. Po kolejnym incydencie odbyliśmy krótką naradę przed lekcją przysposobienia wojskowego i zdecydowaliśmy się na bojkot profesora Tyszki.
Lekcja – ćwiczenia, rozpoczęła się powitaniem porucznika:
„Czołem junacy z cenzusem”! Głucha cisza. Jeszcze raz i jeszcze raz „czołem, junacy z cenzusem”. Za każdym razem głucha cisza. Porucznik stanął przed pierwszą dwójką. „Czołem, junak z cenzusem Strzelczyk i junak z cenzusem Mitraszewski”. „Czołem, Panie Poruczniku”. I tak przed każdą dwójką dwuszeregu. Na tym kończył się nasz bojkot. Nie bojkotowaliśmy zajęć i ćwiczeń z PW, rozkazy wypełnialiśmy, niesubordynacji indywidualnej wystrzegaliśmy się jak ognia. Indywidualne niewykonanie rozkazu musiałoby spowodować natychmiastowe i nieodwołalne usunięcie ze szkoły. Porucznik, aby jak najmniej być narażonym na despekt wyręczał się podkomendnymi – sierżantem i plutonowym, którzy pełnili służbę przy naszym szkolnym hufcu przysposobienia wojskowego. Po powitaniu wszystkich dwójek porucznik wydawał rozkaz: „tematem dzisiejszych zajęć jest…, sierżant X (nie pamiętam nazwiska, ale spotkałem go na „Apelplatzu” w Oświęcimiu) Wykonać!” Czasem wtrącał się do wykładu. Po ćwiczeniach porucznik odbierał meldunek od sierżanta lub plutonowego o zakończeniu zajęć i żegnał kolejne dwójki.
Na krótko przed końcem roku i przed wyjazdem na dwutygodniowy obóz PW profesor nas przeprosił.
W czasie wakacji wyjechaliśmy na dwutygodniowe ćwiczenia do Wojskowego Ośrodka Szkoleniowego w Kozienicach. Porucznik był dla nas twardy ale przyjazny.
W czasie wakacji 1934 roku szkoła nasza przeszła wielką modernizację. Przede wszystkim w całej szkole położono parkiet. Dotychczas na podłodze leżało czerwone linoleum, pracowicie myte i smarowane przez woźnych czerwoną pastą do podłóg. Nasze granatowe mundurki szkolne miały wiecznie tegoż koloru plamy, gdy któryś z kolegów w czasie częstych przecież bójek i zmagań został sponiewierany na podłodze.
Otrzymał nowe swoje królestwo nasz woźny pan Franio. Ciasną szatnię przy wejściu do budynku przeniesiono do obszernych wyremontowanych suteren, gdzie każda klasa miała oddzielne pomieszczenie a pan Franio zamykał je na klucz (znaliśmy wcześniej te zrujnowane piwnice z wypraw, gdyż łączyły się tunelem z wieżyczką na środku boiska). Stołówka, czyli słynne „zupki”, mieszczące się w suterenie, zostały odremontowane. Ale modernizacja polegała głównie na dostosowaniu pracowni do nowych programów szkolnych. Powiększona została sala gimnastyczna, powstała na parterze duża pracownia robót ręcznych, królestwo naszego gimnazjalnego wychowawcy profesora Prochery (zajęła ona miejsce nadobowiązkowego przedmiotu, sali rysunków profesora Dąbrowskiego „Bociana”, przeniesionej na drugie piętro). Pracownie przyrody i fizyki pozostały w swoich pomieszczeniach na parterze.
Pracownia chemii została przeniesiona z parteru do obszerniejszego pomieszczenia laboratorium, gabinetu profesora i małego magazynu.
W pracowni chemii królował „Straszny Dziadunio” profesor Harabaszewski. Wszechstronny erudyta, stawiający wielkie wymagania nam, ale przede wszystkim sobie, by nauczać przedmiotu na wyższym poziomie, niż wymagał program. Na wykładach profesora pozornie baranieliśmy a profesor Harabaszewski kwitował nasze zaangażowanie w przedmiot skrótem myślowym: „ech, wy głowy do pozłoty”. Okazało się jednak, że przedmiot przyswajaliśmy sobie zadawalająco, czego dowodem było to, że na Politechnice u profesora Wesołowskiego chemia była dla mnie niemal tylko powtórką, a podobnie osądził uzyskaną wiedzę Zdzisio Wojsa. Lubiłem chemię i opanowałem dobrze. Zwykle lekcje odbywały się w laboratorium, gdzie wykonywaliśmy ćwiczenia – różne analizy. Asystentem profesora na tych ćwiczeniach był panujący na pierwszym piętrze woźny pan Stasio. Jakżeż ułatwiał on nam analizy, podpowiadając tym, którzy mieli trudności – końcowy wynik. Pod koniec lekcji profesor sprawdzał wyniki, wygłaszał zwykle krytyczne uwagi i zarządzał sprzątanie. Kiedyś, gdy stał nade mną, a przecież swą obecnością peszył, energicznie machnąłem ścierką po stole i strąciłem dużą kolbę (za którą musiałbym zapłacić). Prawie równocześnie usłyszałem od profesora „szczęść Boże”, chwyciłem kolbę tuż nad podłogą i powiedziałem „Bóg zapłać”. Profesor skwitował to powiedzeniem: „O… nie doceniałem ciebie”.
Zwykle co trzecia lekcja poświęcona była na przepytywanie. Atmosfera była ciężka. Każda odpowiedź była kwitowana pytaniem pogłębiającym temat aż do załamania delikwenta. Zdarzyło się, że właśnie tak speszył się odpowiadający Henryk Sikorski (otrzymał nagrodę pieniężną przy rozdaniu matur za nieprzeciętny rozwój umysłowy) i w końcu zamilkł. Profesor zapytał „no to jaki przedmiot ty lubisz?”. Mocno speszony Stefan dzięki naszej podpowiedzi wydukał, że historię. Posypały się pytania o XVII – wieczną Francję, na które Sikorski ze względu na speszenie lub zbytnią specjalizację nie mógł odpowiedzieć. „No oczywiście chemii nie lubisz, historii nie umiesz, jak sobie wyobrażasz dalszą naukę?”, skwitował sprawę prof. Harabaszewski
Ja też nie mogłem wyjść z zaklętego kręgu trójki, gdyż przepytujący mnie profesor Harabaszewski po prostu mnie peszył. Na ustnym egzaminie maturalnym po kilku moich korzystnych odpowiedziach profesor Harabaszewski wskazał wiszącą po drugiej stronie sali tablicę Mendelejewa i zapytał, co znaczy kolor czarny, którym oznaczona była część pierwiastków. Nie odpowiedziałem. Kazał mi podejść do tej tablicy i przeczytać w indeksie: „najczęściej występujące pierwiastki”. „Refleks to ty masz, ale wiedzy nie jesteś za ciekawy” stwierdził profesor.

Kazimierz Bronowski

Skip to content