Oczytani. Czacki czyta

Tym razem w pakiecie dwa tytuły od Janka.

ELIZA KĄCKA „STREFA ZGNIOTU”

Każdego dnia słyszymy dziesiątki rozmów. W szkole, w pracy, w autobusie – znaczna liczba ludzi pogrąża się w rozmowie. Zasłyszane słowa często ulatują z naszej głowy tak szybko, jak się do niej dostały. Nikt przecież nie będzie zaprzątał sobie głowy rozmową dwóch staruszek w autobusie! Nikt poza Elizą Kącką.

Kącka w „Strefie zgniotu” zapisała setki scenek, dla których głównym tworzywem jest język. W zupełności nie idzie tu o sens czy przekaz rozmów, ale właśnie o język, którego używają równie wyjątkowi, co zwyczajni bohaterowie. Z niektórymi czytelnik zdąży się nawet zaprzyjaźnić. Niejednokrotnie z utęsknieniem wyczekiwałem, kiedy w kolejnej historyjce pojawi się staruszka od ciśnienia czy mama od teatrów dla dzieci. Dla wielu najciekawsze będą urywki dotyczące nauczyciela polskiego i jego uczniów, proponujących nierzadko zaskakujące interpretacje literackich dzieł. Czytając „Strefę zgniotu” i zagłębiając się w perypetie rozmówców (bo tak można by tu określić bohaterów), nieraz zaśmiewałem się w głos. 

Eliza Kącka ma bez wątpienia literacki słuch absolutny. Bardzo rzadko zdarza się spotkać pisarza czy pisarkę o tak wielkim wyczuciu ludzkiego idiolektu, czyli charakterystycznego sposobu wyrażania się, który jest inny u każdego z nas. Kącka nie tylko doskonale słyszy, ale potrafi to zapisać w lakoniczny i obrazowy sposób. Każdą rozmowę ze „Strefy zgniotu” można po prostu usłyszeć.

Książka jest napisana w bardzo nietuzinkowy sposób – bez wielkich liter przy zastosowaniu rozlicznych cudzysłowów. Wydaje się, że taki sposób prezentacji tekstu może być szczególnie atrakcyjny i dopasowany do percepcji dzisiejszego czytelnika.

Dla Elizy Kąckiej rozmowa jest sensem codzienności. Autorka ujawnia nasze codzienne obsesje, a język okazuje się ich najlepszym wyrazicielem. 

HARUKI MURAKAMI „PIERWSZA OSOBA LICZBY POJEDYNCZEJ”

Młodzi ludzie bardzo często reagują alergicznie na wspomnienia o czasach młodości rodziców czy dziadków. Powroty do przeszłości są nieraz wypełnione goryczą czy tęsknotą do utraconego raju młodości.

Japończyk Haruki Murakami jest od dawna wymieniany w gronie pretendentów do Literackiej Nagrody Nobla. Zbiorem opowiadań „Pierwsza osoba liczby pojedynczej”, będący już w podeszłym wieku pisarz, wraca wspomnieniami do czasów swojej młodości. Ten powrót jest – o dziwo – pozbawiony jakiegokolwiek patosu czy zbędnej podniosłości. Murakami bez cienia nostalgii potrafi przywoływać sprawy, które działy się lata temu i z pewnością miały wielki wpływ na kształtowanie go jako pisarza, ale i człowieka.

Język Murakamiego jest bardzo ładny, plastyczny, a przy tym prosty i „łatwo przyswajalny”. Na pewno jest w tym zasługa tłumaczki, Anny Zielińskiej-Eliott, która w posłowiu wyjaśnia pewną zawiłość języka japońskiego związaną z zaimkami.

„Pierwsza osoba…” to summa młodości pisarza. Choć przedstawione tu wydarzenia są z gruntu bardzo prozaiczne, to dzięki językowej kreacji nabierają nowych, unikalnych znaczeń. Autor opisuje swoje pasje, których królową jest muzyka. Zapoznaje czytelnika z kobietami, z którymi wchodził w intymne i osobiste relacje. Przede wszystkim wdaje się w opisy miłostek i miłości, bo – jak pisze – „zakochanie się w kimś przypomina chorobę psychiczną, której nie pokrywa ubezpieczenie”. 

Wskazanie najlepszego opowiadania w tym zbiorze to nie lada wyzwanie i dużo będzie zależeć od tego, na co konkretny czytelnik zwraca uwagę. Mam jednak wrażenie, że „Małpa z Shinagawy” to chyba najciekawsza opowieść, jest bowiem tyleż nieprawdopodobna, ileż intrygująca. A do tego słowa Murakamiego z okładki radzą: „Lepiej uwierz, Czytelniku, bo naprawdę tak było”.

Jan Waligóra

Skip to content