Cienie starego miasta

  również w PDF

Wielu ludzi witało deszcz z radością, zanim przybyli do Starego Miasta. Tam, skąd pochodzili, przynosił ochłodę i jakże cenną wodę dla nich samych i ich plonów. Tutaj nikogo nie cieszył widok ciemniejszych niż zwykle nabrzmiałych chmur. Żadne ubranie nie chroniło przed żrącymi kroplami, które w zetknięciu ze skórą paliły niemiłosiernie.

     Dlatego właśnie tak zdziwił Naotema widok człowieka przechadzającego się po deszczu jak gdyby nigdy nic. Woda nie wżerała się w jego brudnożółty sztormiak, skrywający go całego. Wysoka postać nagle zatrzymała się. Wysunęła powoli jedną rękę i chwilę tak stała. Krople deszczu zdawały się nie czynić jej najmniejszej krzywdy. Stopniowo, wciąż w tej samej pozycji, człowiek obracał się w kierunku załomu, za którym kulił się chłopak. Nie widział dokładnie rysów nieznajomego, chmury zasłaniały bowiem światło, a kaptur sztormiaka rzucał dodatkowy cień. Naotem zauważył tylko krótką nierówno przystrzyżoną czarną brodę.

     Postać w żółtym płaszczu skierowała kroki w stronę kryjówki chłopca. Serce stanęło mu w piersi, zdał sobie sprawę, że to koniec. Ucieczka spod załomu oznaczałaby wyjście na żrący deszcz, a jeszcze mniej miał ochotę narazić się na atak tego kogoś. Wszyscy ludzie, których spotkał, zawsze ostrzegali go przed rdzennymi mieszkańcami Miasta: upiorami, demonami, potworami ‒ jak zwał, tak zwał. W przeciwieństwie do zwykłych stworzeń posiadali ogromną moc, pochodzącą z niewiadomych źródeł. A ktoś, komu ten niszczący deszcz nic nie robił, z pewnością zaliczał się do tego grona.

     Postać podchodziła coraz bliżej. Naotem nie mógł się ruszyć, sparaliżowany strachem. Już tylko chwila… Odległy łomot odwrócił uwagę nieznajomego. Zatrzymał się i spojrzał w kierunku, z którego dobiegł odgłos. Wolnym krokiem ruszył w tamtą stronę.

     To wystarczyło Naotemowi, by wyrwać się z osłupienia. To była jego szansa! Kiedy upewnił się, że postać w sztormiaku jest wystarczająco daleko, wybiegł spod załomu, nakrywając twarz kurtką i osłaniając dłonie rękawami. Nie dotarł daleko, gdy poczuł, że deszcz przeżarł się przez jego ubranie, docierając do skóry. Nigdy wcześniej nie widział ofiar deszczu. Może gdyby tak się zdarzyło, nie wybiegłby teraz na pewną śmierć. Czuł, jak jego ciało zaczyna przeżerać okrutny kwas, paraliżując bólem. Do jego nozdrzy dotarł swąd palonego mięsa, gdy tarzał się na ziemi, wrzeszcząc i drapiąc w nędznej nadziei ratunku.

     W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że ognisk bólu nie przybywa. Nie robiło mu to wielkiej różnicy, gdyż tak czy inaczej nie był zdolny do jakiegokolwiek ruchu. Poczuł, jakby jego ciało pokrył jakiś balsam. Dziury, jakie kwas wydrążył w skórze, zaczęły się zasklepiać, a przyjemny chłód zastępował cierpienie.

     Naotem otworzył oczy, wciąż zamroczony bólem, a wtedy żołądek podszedł mu do gardła. Nie widział wyraźnie, ale bez problemu rozpoznał żółty sztormiak. Postać pochylała się nad nim, dotykając dłońmi jego zdrętwiałych kończyn. Ewidentnie mu pomagała. Czyżby nie wszystkie potwory pragnęły tylko zabijać? A może to nawet nie potwór?

     Nie wiedział, ile czasu minęło, gdy wreszcie odzyskał czucie na tyle, by móc się poruszyć. Przestał już słyszeć uderzanie kropel o ziemię, a Miasto ogarnęła ponura cisza.

     – Lepiej już chodźmy – odezwał się zachrypnięty głos. – Obawiam się, że coś tu może zaraz przyjść.

     Naotem do reszty ocknął się z zamroczenia. Człowiek w sztormiaku stał wyprostowany nad nim z wyciągniętą ręką. Chłopak podniósł się do pozycji siedzącej i odsunął się jak najdalej, zanim  plecami dotknął ściany dawnego budynku. Z bijącym mocno sercem patrzył, jak człowiek w sztormiaku spokojnie chowa dłoń i czyni dwa powolne kroki w jego stronę.

     – Nic ci nie grozi – zapewnił go łagodnym głosem, choć chrypa niweczyła te starania. – A na pewno nie z mojej strony.

     Jakby dla podkreślenia tych słów mężczyzna zaniósł się kaszlem. Naotem zauważył, że z jego ust wypływa zaskakująco dużo wody. Korzystając z nadarzającej się okazji, chłopak czym prędzej wstał i puścił się biegiem przez ruiny. Usłyszał, że kaszel ustaje.

     – Niewdzięczny! – wrzasnął człowiek w sztormiaku, przezwyciężając chrypę. – Tak odwdzięczasz się za pomoc? W takim razie giń, jak zginąć miałeś!

     Naotem usłyszał grzmot i zobaczył, że nad nim zbierają się deszczowe chmury. Obrócił się i zobaczył, jak tamten – z odrzuconym kapturem – wznosi ręce ku niebu. Pokryte bielmem oczy pałały nienawiścią, a czarne włosy tańczyły na wietrze.

     Chłopak rozglądał się rozpaczliwie. Żadnej kryjówki chroniącej przed deszczem. Próbował odbiec, ale zahaczył nogą o stertę gruzu i wyrżnął w ziemię. Wtedy rozległ się jęk i chmury zniknęły. Podniósł się z ziemi, z ulgą zauważył tylko zadrapania i siniaki. Jeśli złamałby nogę, byłby stracony. Odwrócił się, by zobaczyć, co się stało.

     Żółty sztormiak w jednym miejscu znaczyła czerwona plama. Jego właściciel przyciskał ręce do tego miejsca. Nad nim stały dwie następne postaci. Białowłosy mężczyzna w szarym płaszczu wycierał właśnie ostrze miecza. Obok niego stał kolejny, całkowicie zakryty zbroją.

     – Kim… jesteście? – wycharczał ranny, wypluwając kolejne porcje wody. – Przecież wszyscy… mieli…

     – Być bezbronni? – dokończył za niego tubalny głos, dobywający się ze środka zbroi. – Dzisiaj źle trafiłeś, przyjacielu.

     Po tych słowach człowiek w zbroi dobył miecza i szybkim ruchem wbił go w ciało okryte sztormiakiem. Stwór zabulgotał, a z jego ust litrami wylewała się woda. Po chwili życie zgasło w jego oczach. Ten w pancerzu zepchnął go kopnięciem i schował miecz. W przeciwieństwie do towarzysza nie trudził się oczyszczaniem go z krwi.

     Białowłosy zaczął gestykulować. Naotem rozpoznał w tym język migowy, ale nie potrafił zrozumieć jego słów.

     – Nie – odparł zbrojny, kręcąc głową. – Nie mam pojęcia, skąd się tu wziął. Od naszej ostatniej wizyty zmieniło się tu zbyt wiele.

     Drugi dalej poruszał rękoma, a jego towarzysz odpowiadał kiwnięciami. Kiedy w końcu odezwał się ponownie:

     – Tak, wiem, że tu jest. Ale to tylko dzieciak. Jesteś pewien, że może wiedzieć coś o tym wszystkim?

     Naotem zbyt późno uświadomił sobie, że chodzi o niego. Obie postaci odwróciły się w jego stronę, a widok zmroził mu krew w żyłach. Niższy, ten niemy, nie miał źrenic. Całe jego tęczówki były jednolicie czerwone i wpatrywały się właśnie w chłopaka. Ten w zbroi prawdopodobnie nawet nie miał oczu. W wizjerach hełmu, jedynych otworach w całej zbroi, jarzyły się wśród ciemności dwa białe światełka.

     Ruszyli w jego stronę. Przerażenie dodało chłopcu sił. Chciał znowu ruszyć do biegu, ale w okolicznych ruinach rozległ się wrzask, nieprzypominający żadnego głosu, jaki Naotem dotąd słyszał. Mimo to bez problemu go zrozumiał:

     – STÓJ!

     Nie ruszył się z miejsca. Przerażenie nie zniknęło, ale poczuł, jak opuściły go wszystkie siły. Upadł na ziemię, wpatrując się w dwie podchodzące postaci.

     – Przepraszam za mojego towarzysza – odezwał się chodzący pancerz. – Nie lubi się odzywać, ale kiedy już to robi, zwykle wystarczy, by wystraszyć całą okolicę. Niższy popatrzył na niego z pretensją. Zaczął żywo migać, ale jego towarzysz uniósł zbrojną rękę.

     – Spokojnie, spokojnie. Przecież wiesz, że nie miałem nic złego na myśli. Po prostu nie chcę, by nasze jak dotąd jedyne źródło informacji uciekło. – Odwrócił się z powrotem do Naotema. – Pozwól, że się przedstawię. Jestem Krast, a to Taher. Pochodzimy z bardzo daleka. A kim ty jesteś?

     Chłopak otworzył usta, by odpowiedzieć, ale ściśnięte gardło wydało z siebie tylko chrapliwy odgłos. Krast przekrzywił lekko głowę.

– Przyznam, że nie jest to dźwięk, którego się spodziewałem. Na pewno nas rozumiesz?

     Kiedy dostrzegł, że Naotem kiwa głową, zwrócił się do Tahra: – Może masz coś do picia? Jemu chyba się przyda.

     Spytany skinął na znak potwierdzenia i poszukał czegoś za połą płaszcza. Po chwili wyciągnął skórzany bukłak i nim potrząsnął. Zadowolony z rezultatu, podał naczynie Krastowi, a ten z kolei Naotemowi.

     – Nazywam się Naotem – chłopiec odpowiedział drżącym głosem, gdy już nawilżył gardło lekko gorzkawym napojem. – I jeśli chcecie się dowiedzieć, co tu się dzieje, to nie mogę wam pomóc.

     Taher zmarszczył brwi. Poruszył rękoma, a Krast przetłumaczył:

     – Co masz na myśli?

     – Nie jestem stąd – wyjaśnił. – Właściwie prawie nikt nie pochodzi ze Starego Miasta, może poza tymi stworami. – Wskazał ręką na nieruchome ciało w sztormiaku. – Wszyscy ludzie, z którymi tutaj rozmawiałem, zostali tu wysłani za jakieś zmyślone przestępstwa.

     Niższego wyraźnie to poruszyło. Zaczął nerwowo migać do Krasta, kilkakrotnie wskazując przy tym na słońce z trudem przebijające się przez chmury. Naotem nie widział jego twarzy – jeśli ona w ogóle istniała – ale zbrojny sprawiał wrażenie zaniepokojonego.

     Kiedy skończyli już bezgłośną konsultację, Krast znowu odwrócił się do chłopaka.

     – Cóż, na pewno nie możemy zostać tu dużo dłużej. – Wyciągnął opancerzoną rękę do Naotema i pomógł mu wstać. – Musimy już ruszać, ale wcześniej odprowadzimy cię w bezpieczne miejsce.

     Chłopak zawahał się, nagle zdjęty obawą, ale zaraz zastąpiło ją zmęczenie. Ile czasu może się bać? Cały dzień jeszcze nie minął, a on już miał dosyć całego tego uciekania.

     Taher szedł przodem, narzucając kaptur na głowę. Prowadził ich w stronę, z której wcześniej rozległ się łomot. Wskazał ręką na odległy budynek, wyróżniający się na tle innych wysokością. Nie do końca dlatego, że był wyjątkowo wysoki, ale raczej z powodu tego, że wszystko dookoła zostało prawie zrównane z ziemią. Droga dłużyła się także dlatego, że musieli kluczyć między ruinami. Zeszli ze wzniesienia terenu, więc niejednokrotnie stosy gruzu i zawalone ściany całkowicie zasłaniały im widok na budynek, ale ich przewodnik zdawał się doskonale orientować w tym labiryncie.

     W końcu Taher wyprowadził ich na w miarę płaski plac, otaczający wejście do budynku. Naotem nie miał do końca pewności dlaczego, ale budowla wydawała mu się okropnie stara, mimo iż nie nosiła żadnych śladów zniszczeń. Ciemny kamień, z którego ją zbudowano, wygładzono jedynie z grubsza, nadając bryle ponury wygląd. Szklana rozeta nad potężnymi drewnianymi drzwiami, będąca jedyną ozdobą, już dawno zmatowiała, ale nie pozostała na niej nawet rysa.

     Krast podszedł do drzwi i pchnął je do środka. Ustępowały powoli, głośno skrzypiąc. Gdy szpara stała się na tyle szeroka, by wszystkim udało się wpełznąć, chłopaka uderzyła w nozdrza woń soli, jakby nagle znalazł się nad morzem. Wnętrze budynku nie sprawiało dużo lepszego wrażenia niż jego zewnętrzna część. Kilka roztrzaskanych ławek walało się po ciemnej komnacie. Jedynym ciekawym elementem były kamienne schody, prowadzące na dół.

     Taher tam właśnie ruszył, przy okazji wyciągając zza poły płaszcza ciemnozieloną kulę z materiału przypominającego szkło. Gdy tylko zaczęli schodzić po schodach, rozjarzyła się delikatnym światłem, rozpraszając mrok na dole. Panowała tam wilgoć, nietypowa nawet dla podziemi. W świetle kuli pojawiły się kamienne kolumny, podpierające strop tunelu. Naotem ze zdziwieniem wychwycił pomiędzy odgłosami wydawanymi przez zbroję Krasta i jego ciężkie krokami szum płynącej wody.

     Kula Tahera zaczęła przygasać, gdy na drugim końcu tunelu dojrzeli światło. Po chwili stali już na podeście z tego samego ciemnego kamienia, z którego wykonano budynek na górze. Obok leniwie płynęła podziemna rzeczka, przejrzysta, choć pływały w niej drobinki popiołu. Naotema tak zdziwił widok takiej ilości całkiem czystej wody, że dopiero po chwili dojrzał łódź.

     Przycumowano ją do dwóch niewielkich palików. Na szerokość zajmowała prawie połowę strumienia, ale i tak zmieściłoby się w niej najwyżej dwóch ludzi obok siebie. Na szczęście, była długa, więc mogłaby zabrać nawet ośmiu pasażerów. Na rufie stała odziana w długą czarną szatę staruszka. Wpatrywała się obojętnym wzrokiem w stojącą na brzegu trójkę, trzymając wiosło w kościstych palcach.

     – To znowu wy dwaj, hę? – spytała chrapliwym głosem. – Nie spodziewałam się, że załatwicie wszystko tak szybko. Ani że przyprowadzicie kompanię.

     Taher pokręcił głową, po czym zaczął coś jej tłumaczyć. Z każdym gestem brwi staruszki podjeżdżały coraz wyżej, aż odwróciła się do Naotema.

     – No dobrze. Wskakuj, chłopcze. Zabiorę cię w jakiś bezpieczniejszy rejon.

     Chłopak najpierw odwrócił się do Krasta, a gdy ten ponaglająco machnął głową, przekroczył burtę i wsiadł na pokład. Na początku spodziewał się, że łódka zacznie się kołysać, ale gdy nic takiego nie nastąpiło, usiadł z pewnym zdziwieniem.

     Staruszka oparła się na wiośle, a cumy zniknęły. Łódź zaczęła płynąć w dół rzeczki, pozostawiając stojących jeszcze przez chwilę w miejscu Tahra i Krasta. Płynęli w ciszy. Jedynym dźwiękiem, który ją przerywał, był szum wody dookoła i odgłos wiosła przecinającego toń. W surowych, kamiennych ścianach w regularnych odstępach stały kule, podobne do tej użytej przez Tahra.

Naotem dojrzał coś z przodu. Kiedy zrozumiał, że to kolejny przystanek, przestał się nim interesować, dopóki jakiś ruch na brzegu nie zwrócił jego uwagi. Przy tunelu prowadzącym do przystani stała wielka postać. Stwór wyraźnie się garbił, mimo że strop był bardzo wysoko. Ogólnie  przypominał kościstego człowieka, z jednym wyjątkiem. W miejscu, gdzie powinny być oczy, rosły dwa zakrzywione rogi. Chłopak cofnął się z krzykiem w głąb łódki, ale postać już po chwili zniknęła.

     – Nie bój się go – mruknęła staruszka. – Twoi niedawni towarzysze są znacznie groźniejsi od niego. I dlatego nic im nie mówiłam.

     – A skąd pani to wie? – spytał zdziwiony.

     – Jestem ostatnią z Przewoźników – odparła z dumą. – Setki lat wożenia niejednokrotnie bardzo gadatliwych pasażerów pozwoliły nam dowiedzieć się wiele o bardzo wielu sprawach.

     – To czym był tamten ktoś? Demonem?

     – Nie bardziej niż ty. Zwą go Opiekunem Tajemnic i jest chyba najbardziej opanowanym ze wszystkich starych mieszkańców tego miasta. Powiadają, że zna całą prawdę o katastrofie, która zrównała jego powierzchnię z ziemią.

     – Ale jeśli nie jest demonem, to czym?

     – Kiedyś to miasto było w znacznie lepszym stanie, choć tego się już pewnie domyśliłeś. Rozciągało się na całą wyspę, ale ludzi żyło tu stosunkowo niewielu. Interesy napędzali głównie przybysze, tacy jak twoi dwaj koledzy. Handel kwitł, bogacze obrastali w tłuszcz, a biedota prawie wcale nie istniała. Wszystko wydawało się zmierzać ku najlepszemu.

     Naotem instynktownie wyczuł, że oblicze Przewoźniczki się chmurzy.

     – Nasi ludzie pierwsi zdali sobie sprawę, że coś się święci – podjęła. – Sieci podziemnych rzek Przewoźników są bardzo wyczulone na zachwiania mocy. Niestety, mało kto z powierzchniowców robił sobie cokolwiek z naszych ostrzeżeń. Aż pewnego dnia to wszystko się stało. Wiele naszych tuneli się zawaliło, a wraz z nimi przepadli ich Przewoźnicy. Ludzie rzadko przychodzili do naszych przystani, a kiedy to już się zdarzało, opowiadali o zniszczeniach, jakim uległo Miasto. Nikt z nich nie wiedział, co takiego się zdarzyło, bo przybyli tu już po katastrofie, a ci, którzy tego dnia byli na powierzchni, pozostawili po sobie tylko te Cienie. Dni chwały Starego Miasta minęły bezpowrotnie.

     Umilkła i ponownie jedynym dźwiękiem w tunelu był szum wody. Naotem zastanawiał się, ile jeszcze dzieli go od celu wybranego przez jego towarzyszy.

     – Wiesz w ogóle, gdzie właśnie zmierzasz? – przerwała ciszę Przewoźniczka, jakby czytała mu w myślach.

     Zaprzeczył, na co odpowiedział mu ochrypły śmiech.

     – Tak podejrzewałam. Biedny chłopak! Jeśli chcesz wytrzymać tu dłużej niż chwilę, mam dla ciebie dobrą radę: nie ufaj nikomu!

     Naotem odwrócił się w porę, by zobaczyć, że wiosło wcale nie było wiosłem. Rozpędzone ostrze mknęło w jego stronę. Cudem zdążył się schylić. Topór przemknął ze świstem nad jego głową, ale staruszka już szykowała się do kolejnego ciosu, jakby broń nic nie ważyła. Tym razem trafi. Łódka jest zbyt mała, nie ma gdzie uciec. Chyba że… Oręż Przewoźniczki znów minął go o włos, ale teraz chłopak nie czekał na następny atak. Podszedł do burty i wyskoczył. Nagłe uderzenie zimna odebrało mu oddech. Szybko podpłynął do ściany tunelu i chwycił się wgłębienia z całej siły. Wynurzył głowę i z trudem powstrzymał szczękanie zębami. Próbował otrzeć oczy rękawem kurtki, ale on również był mokry.

     Wreszcie otworzył oczy i odetchnął z ulgą. Nigdzie nie widać łódki Przewoźniczki! Ulgę zaraz jednak zastąpiło przerażenie, gdy zdał sobie sprawę z tego, co właśnie zrobił. Oto siedzi w lodowatej wodzie i nawet nie wie, czy następny przystanek jest na tyle blisko, by dał radę do niego dotrzeć, zanim całkiem opadnie z sił. Zacisnął szczęki, częściowo z determinacji, a częściowo by powstrzymać szczękanie. Nie, nie może się poddać! Ostatni przystanek mijali już jakiś czas temu, następny powinien być niedaleko.

     Naotem odepchnął się lekko od ściany, ale wciąż trzymał się blisko, na wypadek, gdyby musiał uchronić się przed utonięciem. Nie martwił go słaby prąd. Gdyby chciał, mógłby płynąć w drugą stronę, ale nie chciał wracać do tamtego rogacza. Przewoźniczka twierdziła, że jest niegroźny, ale nie zamierzał już jej ufać.

     Jego cel znajdywał się bliżej niż podejrzewał. Już za najbliższym zakrętem dostrzegł niewielką przystań, niemal identyczną jak dwie poprzednie, tylko na drugim brzegu. Zaczął płynąć ku kamiennemu podestowi. Na palikach przywiązano cumy, których urwane końce zwisały nad wodą. Złapawszy się ich, podciągnął się na brzeg. Gdy chłopak już wyszedł z wody, owiał go wiatr, a zimno znów dało się we znaki. Uznał, że przemoczona kurtka będzie mu tylko przeszkadzać, więc się jej pozbył. Dygocąc z zimna, ruszył w górę. Ten budynek spotkał znacznie gorszy los niż tamten, do którego wszedł z Krastem i Tahrem. Ściany wyglądały na równie zniszczone jak q innych punktach Starego Miasta, ale dach całkiem niedawno roztrzaskał się o posadzkę – nie nosiła   śladów żrących ulew, w przeciwieństwie do resztek ścian.

     Przekroczywszy zawalone drzwi, Naotem rozejrzał się dookoła. Chyba rozpoznawał ten fragment Miasta, ale wszystkie dotąd zwiedzone przez niego miejsca wyglądały podobnie, zwłaszcza że w gasnącym świetle dnia widział coraz mniej. Coś zwróciło uwagę chłopca. Zmrużył oczy i w oddali zobaczył czysty fragment, całkowicie pozbawiony gruzów.

     Ruszył naprzód. Takie miejsca zwykle pozostawiano bez zabudowań z powodu żyznej ziemi. Teraz zapewne nie pozostało z niej wiele, ale ludzie często osiedlali się przy nich w wierze, że dadzą radę coś jeszcze z nimi zrobić. Te tereny najwidoczniej zostawiono wolne z innych powodów – za pustym pasem najbliżej zabudowań rósł tam zagajnik. Drzewa zostały tak mocno przeżarte przez deszcz, że kikuty pni nie zasłaniały już kręgu marmurowych kolumn, wznoszącego się pośrodku. Mimo że nadal nie zauważył śladów ludzkich osiedli, postanowił skierować się do tego monumentu. Może znajdzie tam coś, co pomoże mu przetrwać?

     Kiedy przekraczał linię gruzów, zdawało mu się, że temperatura dookoła nagle spadła. Nie zwrócił na to większej uwagi, uznając, że to zapewne z powodu wyjścia na otwarty teren. Nagle pożałował, że jednak nie wziął kurtki.

     Pożarte przez deszcz pnie drzew przedstawiały sobą paskudny widok – trochę odporniejsza kora tworzyła misy, w których pływały mniej lub bardziej rozpuszczone wnętrza drzew, bulgocząc i roztaczając dookoła gryzącą woń. Jeden z pni nie wytrzymał – kora została przeżarta, a mieszanina kwasów i rozpadających się tkanek rozlała się dookoła. Naotem czym prędzej odskoczył. W jego wspomnieniach na nowo pojawiły się wydarzenia ostatniej ulewy. Nabrał głębszy oddech, otrząsnął się i ruszył dalej. Kolumny zapewne kiedyś wznosiły się na tę samą wysokość, ale żrący deszcz zebrał swe żniwo. I tak konstrukcje zniosły to lepiej niż drzewa – dziewięć z całej jedenastki nadal było wyższych niż Naotem.

     Chłopakowi zdawało się, że coś usłyszał. Zamarł i nasłuchiwał w nadziei, że dźwięk się powtórzy. Oddech. Ktoś tutaj ciężko dyszał!

     Naotem ostrożnie podszedł do jednej z kolumn i schował się za nią. Ktokolwiek to był, opierał się o jeden ze słupów po drugiej stronie. Chłopak wyjrzał zza swojej kryjówki, starając się pozostać niezauważonym. Przy najwyższej kolumnie siedział mężczyzna w kurtce podobnej do tej, którą Naotem znalazł kilka dni temu i do niedawna nosił. Nisko opuścił głowę, przez co jego twarz pozostawała niewidoczna. Kurczowo ściskał ranę na piersi, ale z ilości krwi plamiącej jego dłonie i tworzącej kałużę chłopak wnioskował, że nie zostało mu wiele czasu.

     Rozejrzał się dalej i serce stanęło mu w piersi. Nie byli tu sami. Tuż przed rannym leżało rozciągnięte truchło Cienia, jak nazwała je Przewoźniczka. Przypominał człowieka, ale o przeźroczystej skórze – wszystkie mięśnie, kości i organy pozostawały bardzo dobrze widoczne, choć co kilka sekund na chwilę znikały. Nieproporcjonalnie długie ręce kończyły się ostrymi jak brzytwa szponami. Szkliste oczy umieszczone na środku łysej głowy wpatrywały się pusto w niebo.

     Naotem po chwili dostrzegł przyczynę zgonu – z piersi potwora sterczała rękojeść noża. Zapewne gdyby podszedł bliżej, zdołałby zobaczyć wbitą w ciało klingę, ale sam widok monstrum przyprawiał go o mdłości.

     Kiedy upewnił się, że nikogo innego nie ma w pobliżu, wyszedł zza kolumny i ruszył do rannego mężczyzny. Mimo że starał się iść jak najciszej, ten go usłyszał. Drgnąwszy, z trudem podniósł głowę. Jego zamglony wzrok padł na Naotema. Mimo że jego wargi się poruszały, nie rozległ się żaden odgłos, ale chłopak bez problemu z oczu nieznajomego wyczytał niemą prośbę.

     – Pomóż mi.

     Drżącą ręką sięgnął po nóż. Nie stawiał prawie żadnego oporu, gdy wyciągał go z ciała Cienia. Ranny dostrzegł ten ruch, ale nie zwrócił na niego uwagi. Wiedział, co się zaraz stanie i pogodził się z tym.

     Naotem z niedowierzaniem patrzył na krew plamiącą jego dłonie. Cios został zadany szybko, tamten pewnie nawet go nie poczuł. Mimo to chłopak poczuł brzemię poczucia winy.

     Przygnębiającą ciszę rozdarł nieludzki ryk. Naotem zapomniał o wyrzutach sumienia i z powrotem schował się za kolumnami. Odgłos powtórzył się znacznie bliżej. Chłopak stanął na ugiętych nogach i czekał, mocno ściskając zakrwawiony nóż.

     Kolejne ryknięcie. Na polanie pojawił się stwór, przypominający obciągnięty skórą ludzki szkielet. Jego ramiona były długie i szponiaste jak u tego leżącego, a nienaturalnie długa żuchwa zwisała bezwładnie. Pochylił się przy trupie Cienia, obwąchując go i przy okazji przejeżdżając po nim szczęką. Kiedy skończył, to samo zrobił z martwym człowiekiem.

     Naotem chował się za kolumną, ale i tak bał się, że potwór zaraz go zauważy. Tymczasem ten tylko krążył dookoła martwych, warcząc z wściekłością. Nagle odrzucił głowę do tyłu, ryknął po raz kolejny i pobiegł prosto na kolumnę, za którą krył się chłopak .

– Teraz nie dam się zaskoczyć – powtórzył sobie w myślach.

     Kiedy Cień zaczął okrążać kolumnę, Naotem wystrzelił ku zagajnikowi. Wyraźnie rozjuszył tym i tak ju rozgniewaną bestię, która ruszyła na niego, nie zwracając uwagi na pozostałości pni. Chłopak na to właśnie liczył. Gdy tylko potwór znalazł się odpowiednio blisko, ciął najbliższy pień nożem. Nietrwała bariera, jaką tworzyła kora, puściła. Pień eksplodował, rozlewając dookoła żrącą substancję. Naotem odskoczył najszybciej, jak umiał, ale trochę deszczówki strzeliło w jego nogę, boleśnie ją parząc.

     Jego uwagę odwrócił od bólu pełen cierpienia skrzek. Prześladowca nie miał tyle szczęścia co on – kwas zalał całe jego cienkie nogi, rozpuszczając je niemal, i atakował resztę ciała. Wrzaski ucichły, gdy substancja spłynęła w dół, pożerała resztki tułowia. Dookoła bieliły się kości, mniej lub bardziej rozpuszczone.

     Chłopak nie czuł już obrzydzenia, a tylko niewyobrażalne zmęczenie. W ostatnich promieniach dnia z bolącą nogą powlókł się z powrotem do przystani.

~·~·~·~·~·~·~

     Naotem obudził się z jękiem. W podziemnym tunelu było zimno, ale nie aż tak jak nocą na powierzchni. Jego kurtka już wyschła, więc teraz przynajmniej miał czym się okryć. Żałował swojej decyzji o zabiciu tamtego człowieka, najprawdopodobniej to ściągnęło do niego tego Cienia. Przypłacił to paskudną, niegojącą się raną na lewej łydce. Chłopak podniósł się, krzywiąc się, gdy stanął na rannej nodze. Pokuśtykał w górę schodów i, stękając z wysiłku, odsunął kawałek płyty dachu, którą wczoraj tam położył.

     Powitało go zadziwiająco jasne światło. Przez chwilę sądził, że to z powodu kilku godzin spędzonych w ciemnościach, ale po chwili Naotem zauważył prawdziwy powód – ciężkie chmury, zazwyczaj wlokące się po niebie nad Starym Miastem, zostały zastąpione przez znacznie drobniejsze. Chłopak ze zdziwieniem uświadomił sobie, że już prawie zapomniał, jak wyglądały chmury poza tą wyspą. Pokręcił głową, otrząsając się z melancholii. „Nie ma czasu na wspominanie, muszę się stąd wynieść.”

     Zostawił za sobą przystań. Nie mógł tu dłużej zostać, bo groziło mu zbyt wiele niebezpieczeństw. Przewoźniczka mogła wrócić, a gdyby jakiś Cień znalazł wejście, Naotem pozostałby bez możliwości ucieczki. Zaczął kuśtykać w głąb ruin. Ostatnie doświadczenia nauczyły go, by unikać otwartych przestrzeni. Nie zaszedł daleko, gdy coś zwróciło jego uwagę. Czuł coś w powietrzu, ale nie miał pewności, co to. Ruszył dalej, prowadzony przez tajemniczą woń. Kiedy minął zasłaniające mu widok resztki dawnej rezydencji, dotarło do niego, co czuje. Dym. Coś tam dalej się pali! Odruchowo przyspieszył, nie zwracając uwagi na ból w nodze. W nocy nie słyszał grzmotów, więc pożar wywołany przez błyskawice odpada. Jeśli to przypadkowy pożar, to może znajdzie coś przydatnego. Jeśli to ludzie, to może uda mu się coś podkraść. Jeśli to Cień, może zakończy swoją wędrówkę.

     Czarna smuga była coraz bliżej. Zapach stawał się coraz intensywniejszy, ale nie dołączała do niego woń jedzenia. Naotem niespodziewanie wypadł na coś, co prawdopodobnie wcześniej pełniło funkcję placu. Teraz większość przestrzeni zajmował gruz, ale jeden budynek trzymał się znacznie lepiej od reszty. Zapewne kiedyś miał wiele pięter, teraz pozostały tylko dwa. To właśnie z tej budowli wylatywał dym. Chłopak powoli ją obszedł. Nie widział nawet pozostałości po drzwiach, co go nieco zdziwiło. Ze środka dochodziło wyłącznie trzaskanie ognia.

     Dopiero na zapleczu zobaczył coś interesującego – na ziemi, jakieś dwa metry od ściany, leżała drewniana drabina w bardzo dobrym stanie. Tuż nad nią, w ścianie drugiego piętra widniał wyłom. Naotem ze zdumieniem podniósł drabinę i oparł ją o krawędź wyłomu. Wystarczyła idealnie. Ogarnęły go ogromne wątpliwości. To wszystko jest zbyt dobrym zbiegiem okoliczności. To może być pułapka. Ale nie jadł nic od paru dni… Jeśli ktoś tam jest, a wszystko na to wskazuje, może uda mu się zdobyć coś do jedzenia? Gdyby nie miał szans na kradzież, to zawsze może zaoferować na wymianę wodę z kanału Przewoźników. Chwilę jeszcze się wahał, ale w końcu podjął decyzję. Rozejrzał się dookoła, a kiedy upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu, złapał nóż w zęby i zaczął wchodzić na górę. Uszkodzona noga trochę to utrudniała, ból stawał się jednak coraz bardziej do zniesienia.

     Po chwili mógł zajrzeć do środka. Podłoga drugiego piętra zawaliła się już dawno, w każdym razie tak wnioskował po śladach widocznych na pozostałościach. To z dołu wylatywał dym i tym razem Naotem był pewien, że coś się zmieniło. Czuł zapach pieczonego mięsa. Ostrożnie, by nie rzucać się w oczy, wpełzł na pozostały kawałek drugiego piętra. Nie było tam wiele miejsca, ale dla ośmiolatka wystarczyło. Uznał, że nie może się tu kryć ktoś wiele większy od niego.

     Wychylił się, by zbadać teren pod sobą. Od razu zwrócił uwagę na ognisko, palące się na środku pomieszczenia. Zmarszczył brwi, widząc drewno. Niedużo go pozostało w Mieście, więc palenie  było zbrodnią. Nad ogniem tkwiły zatknięte na patyki szczury. Skierował wzrok dalej i zrozumiał, dlaczego na ognisko zużyto cenny materiał. Przy patykach siedziała para dzieci, zapewne rodzeństwo. Byli zdecydowanie młodsi od niego, co dawało poczucie bezpieczeństwa.

     Zaczął się rozglądać za zejściem, ale zdał sobie sprawę, że ktoś zabrał drabinę. Mogła, oczywiście, sama upaść, ale wtedy wiatr nie dałby rady przestawić jej tak daleko i do tego równolegle do ściany. To również nie wyjaśniało, skąd się w ogóle tam wzięła ani dlaczego wyłom był w tak idealnym miejscu. Takie myśli przelatywały mu przez głowę, napełniając go coraz większą trwogą. Odwrócił się i jęknął bezgłośnie. Nie widział nigdzie drabiny. Jak mógł się okazać tak głupi?! Od razu widać było, że to pułapka.

     Spojrzał z przerażeniem na dół. Dziewczynka, starsza od brata, właśnie zdejmowała jedzenie z patyków. Przynęta. A on się na nią złapał! Chłopiec podniósł wzrok i spojrzał na Naotema. Ten szybko schował się głębiej w występie. Czuł, jak wali mu serce, gdy leżał nieruchomo, przyparty do resztek kamiennej posadzki. Zacisnął rękę na rękojeści noża. O, nie! Nie podda się bez walki!

~·~·~·~·~·~·~

     Naotem z ulgą stwierdził, że szałasy, na które trafił, zostały opuszczone. Zapewne dlatego, że były wystawione na deszcz. Chłopaka dziwiło tylko, dlaczego właściciele nie zabrali ich pozostałości. Na nieszczęście dla niego, nie zapomnieli o dobytku i wnętrza lepianek świeciły pustką. Przynajmniej miał trochę zapasów, które pozwolą mu przetrwać, dopóki coś urośnie. Bał się tylko, że wcześniej deszcze zniszczą niewielki ogródek warzywny, założony przez dawnych mieszkańców.

     Westchnął ciężko. Minęły już cztery dni od spotkania z Krastem i Tahrem. Od tego czasu udało mu się odebrać życie już dwóm Cieniom. Próbował nawet dopaść Opiekuna Tajemnic, który coraz częściej pojawiał się podczas jego wędrówek, ale bez skutku. Zraniona kwasem noga nadal przeszkadzała, ale nauczył się z tym żyć. Nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń, więc nadal mógł mieć nadzieję, że znajdzie jakąś drogę ucieczki z tej przeklętej wyspy.

     Rozłożył swój prowizoryczny śpiwór w najtrwalej wyglądającym szałasie i przed wejściem i na granicach osady ustawił niewielki „system alarmowy” z liści pewnej rośliny, którą wczoraj znalazł. Gniecione, wydawały charakterystyczny odgłos. Nie była to może najskuteczniejsza ochrona, ale gwarantowała przynajmniej chwilę w miarę spokojnego snu.

     Leżał, patrząc na drewniano-ziemny sufit swojego nowego domu. Co noc zastanawiał się nad tym, jaki był prawdziwy cel zsyłania ludzi tutaj. Więzienie nie wchodziło w grę, bo nikt, z kim dotąd rozmawiał, nie popełnił żadnego poważniejszego przestępstwa.

     Myślał też nad możliwościami ucieczki. Nie wiedział, jak daleko znajduje się od brzegu, ale gdzieś on na pewno musiał być. Nie wpadł jeszcze na to, jak przepłynie wody. Uznano je za na tyle skuteczne zabezpieczenie, że nie musiano wystawiać straży. No, są jeszcze Cienie, ale…

     Cichy chrzęst przerwał rozmyślania. Naotem zerwał się na nogi i szybko wymacał nóż. Ktoś dostał się do jego obozu!

     Chłopak po cichu odblokował i odsunął kawałek tylnej ściany. Wszystkie domy w tym skupisku miały zainstalowaną taką zapasową drogę ucieczki. Owionął go chłodny wiatr , gdy tylko wysunął się zza ściany. Otulił się szczelniej kurtką, ale nie zawrócił. Musi pozbyć się intruza!

     Ten Cień zadziwiająco przypominał człowieka. Miał nawet ubranie, takie samo, jakie czasami dało się znaleźć w zrujnowanych domostwach. Jedyne, co wydawało się nietypowe, to zawiązane brudną szmatą oczy i niewyobrażalnie masywna prawa ręka, zakończona ostrymi szponami. Stwór poruszał się z trudem, choć zadziwiająco cicho. Nie powinien stanowić wielkiego wyzwania.

     Monstrum wlokło się w stronę bazy Naotema. Musiało wyczuć jego zapach, ale nie miało pojęcia, że jej niedoszła ofiara właśnie podąża za nią bezszelestnie jak cień. Stwór zatrzymał się przed zasłoną, pełniącą funkcję drzwi. Podniósł mniejsze ramię, ale coś sprawiło, że się zawahał. Siedział tak przez chwilę z uniesioną ręką, niepewny swoich dalszych działań.

     Naotem czekał właśnie na taki moment nieuwagi. Skoczył na przeciwnika, celując ostrzem w jego gardło. Stwór nie miał szans się zasłonić. Nagle chłopak poczuł, jak grunt ucieka mu spod nóg. Stracił równowagę i uderzył o ziemię, a nóż wypadł mu z ręki. Ranna noga zapłonęła nowym bólem. Spojrzał ze zdumieniem na liście pokrywające ziemię. Oszołomienie upadkiem minęło, ale Cień zdał sobie sprawę z obecności swojego niedoszłego zabójcy. Błyskawicznie obrócił się w jego stronę.

     Poprzednie Cienie – oprócz Opiekuna – które spotykał podczas swojego wygnania tutaj, zazwyczaj wydawały jakieś odgłosy: albo ryczały, albo wrzeszczały, niektóre nawet mówiły. Ten milczał. W tej niepokojącej ciszy, uniósłszy masywne ramię, z zadziwiającą precyzją i refleksem machnął ku leżącemu Naotemowi. Chłopak w ostatniej chwili uniknął uderzenia, przetaczając się w bok wśród chrzęstu pozostawionych przez siebie liści. Zdołał chwycić swoją broń, ale wróg nie pozwolił mu wstać, zadając kolejny cios.

     Naotem zdołał uskoczyć, ale poczuł rwący ból. Spojrzał w dół i ze zdumieniem zobaczył, że szpony rozorały jego pierś, żłobiąc głębokie rany w ciele. Nogi się pod nim ugięły. Jak przez mgłę zobaczył, że Cień szykuje się do kolejnego ataku. I nagle wyprostował się jak struna. Zaczął dziko machać rękoma, próbując trafić coś za sobą, ale bezskutecznie. Rozdziawił usta w niemym krzyku. Znieruchomiał i upadł na ziemię. Naotem zdołał jeszcze zobaczyć, jak stojący za nim Opiekun Tajemnic unosi palec do ust, wygiętych w szyderczym uśmiechu.

     A potem cały świat zalała ciemność.

~·~·~·~·~·~·~

     Chłopaka obudziły rażące światło i jakieś odgłosy. Jego oczom ukazało się niebo pokryte nisko wiszącymi, ciężkimi chmurami. „Jeśli to niebo, to inaczej je sobie wyobrażałem”.

     Kiedy do jego budzącego się umysłu dotarł ostry ból, przypomniał sobie całą wczorajszą sytuację. Gdy przez jego umysł przelatywały obrazy z walki, zdał sobie sprawę z tego, co to za dźwięki. Chrzęst liści.

     Podniósł się z trudem, czując, jakie spustoszenie dokonał w jego ciele upływ krwi. Dziwiło go, że w ogóle żyje. Zauważył tylko, że z jakiegoś powodu rana po pazurach już się zagoiła. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, że mógł tak leżeć dłużej niż jedną noc.

     Kolejny dźwięk dotarł do półprzytomnego z osłabienia chłopaka: ludzkie głosy. Idą tu ludzie!Nowy strach dodał mu sił. Niezbyt dobrze widział, dokąd właściwie zmierza, ale był pewien jednego – ludzie są z drugiej strony. Na pewno go zabiją, tak jak on zabił tamtych! Wydawało się, że idzie tak w nieskończoność, ale głosy w końcu ucichły. Odetchnął z ulgą. Znowu mu się udało.

     „Zaraz, dlaczego spadam? Dlaczego robi się tak ciemno? Co się ze mną dzieje?!”

     Zanim światło całkowicie zgasło, Naotem zdał sobie sprawę z ostatniej rzeczy. Zrozumiał, że Przewoźniczka miała rację: nie można nikomu ufać.

~·~·~·~·~·~·~

     – Tu jest kolejny! – zawołał młodszy z dwóch tragarzy. Jego starszy kolega podniósł wzrok znad gruzów, nad którymi przed chwilą się pochylał. Podszedł bliżej i pokiwał głową.

     – Ano, faktycznie – pokiwał głową. – Ładuj go na wóz.

     Barczysty mężczyzna skinął i podniósł ciało młodego chłopca. Starszy obrzucił je uważnym wzrokiem.

     – Mało ran. Bardzo dobrze. Tym z góry się spodoba – machnął ręką. – Dawaj go.

     Drugi posłusznie odłożył zwłoki na stos innych, leżących już w przyczepie. Kiedy zrzucił ciężar z ramion, odetchnął z ulgą. Już szedł do drzwi samochodu, gdy zobaczył coś, od czego włosy stanęły mu dęba. Wysoka chuda postać przypominała człowieka, ale górną połowę jej czaszki zajmowały wielkie rogi. Stwór wyszczerzył ostre jak brzytwa zęby w uśmiechu i uniósł do nich pojedynczy kościsty palec.

     Tragarz potrząsnął głową, ale mara zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.

     – Nie martw się nim – uspokoił go starszy. – Zawsze się nam przygląda, ale nic więcej nie robi. Nawet góra nie pamięta, którym był obiektem.

     Już po chwili samochód pozostał tylko malutkim kształtem na horyzoncie, a Opiekun Tajemnic wciąż pozostawał jedynym, który pamiętał, dokąd są zabierane te wszystkie ciała. Pamiętał też, dlaczego Cienie Starego Miasta zawsze będą wracać.

 

 

Skip to content