Jacek Dehnel
Przejrzałem właśnie i pozakładałem wejściówkami do metra. Zerknąłem na wynotowywane podczas lektury nazwiska i tytuły obrazów. W poczuciu uczciwości wobec samego siebie nie mogę do niej nie wrócić. Napisana nie tak dawno, schludnie i potoczyście. Owszem, wątpię, czy fiołkowym, sprowadzanym z Linzu atramentem, prawda, bez szczegółowej relacji z koncertu Męskiego Towarzystwa Śpiewaczego Wieniec Pieśni w Simbach am Inn, za to błyskotliwie i rzeczowo krytyczna – nieznośnie pobłażliwie poddaje w wątpliwość współcześnie powszechny model obcowania ze sztuką (Dehnel ująłby to raczej jako „podchodzenie”), dowodząc jego drobnomieszczaństwa. Krytyczna zbyt trafnie, by nie wstrząsnąć namiętnego czytelnika prospektu wystaw w Zachęcie czy teki Arcydzieła malarstwa włoskiego.
„…nie mówiąc już o Renoirze, którego w ogóle wzbraniałbym się oblewać jakimkolwiek kwasem, a nawet preparatem do przetykania rur Der Zauberer, który pomimo swej ohydnej konsystencji wydawałby mi się i tak substancją zbyt szlachetną, by oblewać nią tak zwane dzieła Renoira, zwłaszcza zaś jego całkowicie odpychające portrety kobiece, te biusty i ramiona jak ulepione ze słoniny z dodatkiem błękitnej farbki do bielizny; gdyby słonina znana była ze swoich właściwości żrących, chętnie obkładałbym nią tak zwane dzieła Renoira, co nie byłoby równie pożyteczne jak niszczenie arcydzieł szlachetnym, dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem spełniałoby jednak funkcję oczyszczającą;”
Jan S.